Hej, kochani!
Na samym wstępie chciałam się was o coś spytać, ponieważ poważnie zaczynam się zastanawiać, czy nie powinnam przynajmniej na pewien okres przestać publikować. Wiem, że to z waszej perspektywy tragiczny pomysł i no, staram się to rozumieć, ale z czasem jest mi coraz ciężej, bo znacie moje stałe wymówki (szkoła, matura)... Dodawałabym rozdziały tak jak teraz, może raz, dwa razy w miesiącu a innym razem ukazywałby się jeden rozdział na trzy miechy, dlatego pytam, czy was też to nie męczy. Bardzo proszę, wypowiedzcie się w komentarzu na ten temat. Jeśli zgodzicie się ze mną na wolne, to przerwałabym tak do ostatniego egzaminu maturalnego, może tak na ostatni tydzień maja i wróciłabym z nowymi pomysłami oraz siłami. Podajcie mi na wszelki wypadek swoje maile, żebym mogła was informować na bieżąco. Wiem, przecież, jak to jest. Nie każdy obserwuje bloga 24/7 ;)
Druga sprawa, to oczywiście Boże Narodzenie, w związku z którym chciałam wam życzyć spełnienia marzeń, szczęścia, sukcesów, optymizmu, pozytywnego szaleństwa i znalezienia kogoś, lub czegoś, dzięki komu/czemu wasze życie zmieni się na lepsze i dostaniecie fiksacji :D I ogólnie, najpiękniejszych, choć nie białych Świąt, o jakich tylko marzycie. [Życzmy sobie też filmu o Czarnej Wdowie, w której bezkompromisowo ma się znaleźć również Clint, Steve, Winter Soldier i najlepiej wszyscy - oprócz Hulka - choć pewnie. jeśli przyłączy się do ekipy Robert Downey Jr. to Marvel zbankrutuje. Aha, i żeby nie reżyserował go Whedon. Pls]
Alternatywna wersja Wigilii dla Avengers. Sorry, musiałam xD |
***
Przy okazji nowej misji Barton zaczął mieć wyrzuty sumienia, że zostawił resztę drużyny i bez konsultacji z nimi (prócz pamiętnej
kłótni z Rogersem - ale to
oczywiście nie była kłótnia. Nie no, skąd...) postanowił zniknąć wiedziony
swoimi własnymi pobudkami, które wprawdzie nie były ważniejsze niż operacja
Mścicieli, ale mimo wszystko dla niego znaczyło o wiele więcej. W końcu Tony'
emu, Thorowi ani Steve' owi Clint niczego nie obiecywał, a Natashy – i owszem.
Spakował najpotrzebniejsze rzeczy do swojego plecaka
– razem z Coulsonem ustalili bowiem, że nie ma sensu na siłę zapewniać sobie
przykrywki. Obszar poszukiwań to nie miejska dżungla, a dzika tundra, więc fałszywa
tożsamość, dokumenty, wciąganie w tę sprawę innych tajnych agentów, zwłaszcza teraz,
na dłuższą metę byłoby bezsensowne, a nawet bezmyślne. Najlepiej, żeby o tej
operacji wiedziała jak najmniejsza ilość osób. To znacząco usprawni akcję oraz
zagwarantuje jej właściwy „poziom” tajności.
Skye zerkała na Clinta w pewien spokojny, pewny sposób,
który sugerował, że dziewczyna doskonale wie, co ją czeka i jaka w tym
wszystkim będzie jej rola. Coś w jej spojrzeniu, błysk inteligencji czy wola
przetrwania (Clint tak naprawdę widział coś takiego u setek agentów starej
daty, którzy byli mistrzami w tym, co robili, ale nigdy nie dowiedział się,
czym owy błysk jest), naprawdę dawał mu nadzieję, że Skye wespnie się na wyżyny
swoich umiejętności i dotrzyma mu kroku. Ta cecha świadczyć mogła bezwzględnie o
jej talencie.
Clint w ciągu czterech ostatnich godzin przed oficjalnym
rozpoczęciem swojej akcji zdecydował się jednak zatelefonować do wieży Starka.
Było około południa. Dwie godziny planował przeznaczyć na sen, natomiast w
ciągu ostatniej godziny miał tylko jeszcze raz sprawdzić zapasy, sprzęt,
maksymalną ilość naboi i zatroszczyć się o to, czy i u Skye wszystko w
porządku.
Stał w swoim małym pokoju przy telefonie wbudowanym w
ścianę samolotu i czekał aż długi, przerywany, piskliwy sygnał oczekiwania zamieni się jak
zawsze w uprzejmy głos JARVISA. Gdy tak czekał, towarzyszyła mu mieszanina zdenerwowania i nadziei.
Po drugim sygnale wreszcie odezwał się lokaj Starka.
- Z tej strony
JARVIS, z kim mam przyjemność rozmawiać?
- JARVIS, tutaj Barton. Połącz mnie ze Starkiem albo
Kapitanem, muszę z nimi porozmawiać.
Przez chwilę po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.
Ale JARVIS szybko wykonał polecenie i już po chwili odezwał się ponownie:
- Przykro mi, agencie Barton, ale w tej chwili Kapitan
Rogers i pan Stark są zbyt zajęci, aby z panem rozmawiać. W chwili obecnej
dostępny jest jeszcze Sam Wilson. Czy mam pana z nim połączyć?
Sam Wilson? Clint wolałby już dyskutować z Thorem i spróbować
go wypytać, jak im idzie sprawa z Hammerem, jednak mogłoby to stanowić spory
problem. Ostatecznie, Wilson był dobrym przyjacielem Steve’ a. Z pewnością
można było mu zaufać. Natasha tak by zrobiła. Miała do niego sporo sympatii, co
wywnioskował z jej „opowieści o Waszyngtonie”.
- W porządku, JARVIS, dawaj Wilsona.
Po kilku sekundach, w których trakcie Clint zdążył zerknąć
na zegarek i pomyśleć, jak zmęczony jest przez nocne pogaduchy ze Skye, w
słuchawce odezwał się miły w brzmieniu, niski, pełen energii głos.
- Wilson.
Clint oparł się wygodniej o ścianę samolotu.
- Barton, miło mi. Dzwonię w pewnej ważnej sprawie.
Niestety nie mogłem dodzwonić się do Steve’ a ani Tony’ ego, a musiałem
przekazać Mścicielom ważne informacje w sprawie poszukiwań Romanoff. Słuchaj,
Wilson, musisz przekazać moje słowa reszcie, a ponadto musisz powtórzyć je właśnie
Rogersowi i Starkowi.
- Ok, słucham – zapewnił bez zbędnych wstępów Sam i Clint
poczuł do niego krztynę sympatii. Naprawdę dobrze wybrał.
- Pierwsza najważniejsza sprawa: jeszcze nie wiem, gdzie
Natasha jest, ale myślę, że złapałem jej trop. Na szczęście SHIELD postarało
się mi pomóc i jestem na dobrej drodze, żeby wyciągnąć ją z matni, w jaką się
wpakowała. Myślę, że wiesz, dlaczego nie mówię nic wprost i też proszę o
dyskrecję. Druga sprawa jest taka, że wszelkie próby połączenia będą moją
inicjatywą, nikt z zewnątrz nie będzie się mógł ze mną skontaktować w żaden
sposób, dlatego prosiłbym o to, żeby Stark nie wyłączał JARVISA, bo jeśli
zajdzie taka potrzeba, to bez waszej pomocy jestem ugotowany. Nadążasz?
- Oczywiście. Jedyne, co mnie dziwi, to, że nie poprosiłeś
Mścicieli, żeby pomogli ci już teraz. – Clint przez krótki moment odebrał słowa
Wilsona jak groźbę i sparaliżowała go chwilowa panika, że odkrył swoje plany
przed osobą z Hydry i że jednak nie trzeba było telefonować i ufać pierwszemu
lepszemu gościowi, który akurat mógł złapać za słuchawkę. Ale po chwili, gdy
cisza robiła się coraz dziwniejsza, Sam odezwał się ponownie już w innym,
bardziej życzliwym tonie: - Thor, Bruce i Rhodey na przykład mają już dość
siedzenia na tyłkach i z wielką przyjemnością by ci pomogli. Akurat czasu mają
na pęczki.
Barton aż westchnął z ulgą, uśmiechając się do siebie.
- Niestety, cała akcja musi przebiegać trochę ciszej, niż
są do tego przyzwyczajeni Thor i Hulk, dlatego na pewno jeszcze skorzystam z
ich pomocy, ale kiedy mniej mi będzie zależeć na niespodziance, a bardziej na
skuteczności. – Clint nie spodziewał się po Samie, że zaproponuje mu swoją
pomoc, dlatego w głębi duszy bardzo się ucieszył, że Steve i Nat, na których
wciąż najbardziej mu zależało, mieli w Samie tak wiernego i wspaniałego
sojusznika podczas misji, która napawała go zgrozą i odrazą od pierwszej wzmianki
o niej. – Ale dzięki.
- Proszę bardzo. Wszyscy tutaj czekają na jakieś wieści i
na pewno się ucieszą, kiedy im powtórzę twoje słowa. Stark zaczął nawet grzebać
w przeszłości Natashy, ale z tego, co znalazł, niewiele można się dowiedzieć, a
dużo pospekulować. Głównie przez to teraz śpi. Próbuje cię nadgonić, zastanawia
się, gdzie cię wywiało, ale jak na razie tylko błądzi. Steve za to albo siedzi
ze smętną miną, jakby już coś wiedział, albo się kręci bez sensu. Pewnie teraz
też. – Clint, nie wiedząc, co odpowiedzieć, nie powiedział nic. Najbardziej
zdziwiło go, że mimo własnych problemów Mściciele też w jakiś sposób chcą się
przyłączyć do poszukiwań jego i Natashy. Najwidoczniej miał o swoich kolegach z
drużyny błędne zdanie, które teraz siłą rzeczy musiał zmienić na lepsze. Nim
zdał sobie sprawę, że milczy już spory odstęp czasu, znowu odezwał się Sam: -
Życzę powodzenia, agencie Barton. Proszę sprowadzić ją całą i zdrową z
powrotem.
Clint kiwnął głową, zapomniawszy, że jego rozmówca nie może
tego zobaczyć, po czym odłożył słuchawkę i niemal mechanicznie zaczął ostatnie
przygotowania do wyruszenia na operację, z której na pewno musiał wrócić z
Romanoff.
Po prostu nie widział przed sobą innej możliwości.
***
- Radzę trzymać magazynek nieco niżej – zagadnął Clint,
wnosząc do małego pomieszczenia swój plecak i najpotrzebniejszą broń w obu
rękach.
Skye akurat się przygotowywała i idąc za jego radą,
spuściła pasek, na którym trzymała się jej ładownica udowa. Wprawdzie czyniąc
to, nie miała zbyt przekonanej miny, ale też się z nim nie kłóciła, co było
dobrym sygnałem.
Clint sam zaczął zakładać kabury i ładownice, ale też bez
przesady. Nie chciał przecież wyglądać jak Terminator i niepotrzebnie nosić na
sobie połowy uzbrojenia przemierzając zimną, nieprzyjazną tundrę, póki nie
będzie to konieczne.
W ciszy się przygotowywali.
Clinta uderzyło nagłe deja vu, jakby już wcześniej zdarzyła
mu się taka sytuacja, co nie było zupełnie pozbawione sensu. Jakieś sto lat
temu (a tak naprawdę na początku owocnej współpracy Clinta z Natashą), kiedy
ona była jeszcze szpiegiem o nie do końca zdefiniowanych intencjach i dziwnym,
zupełnie nie amerykańskim humorze (czyli, analogicznie mówiąc, o prawie zerowym
poczuciu humoru i zasobie absurdalnych, słowiańskich żartów), a on musiał
dopiero znaleźć z nią wspólny język też stali tak obok siebie i w milczeniu
przywdziewali warstwy uzbrojenia. I wtedy chciała mu coś powiedzieć swoją
nienaganną angielszczyzną, która przyprawiała Bartona o ciarki. Zerknęła na niego
i posłała mu jeden z tych swoich nieokreślonych grymasów, trudnych do
zdefiniowania jako uśmiech, ale najbardziej do niego zbliżonych. I to, nie
wiedzieć czemu, napełniło go iskrą radości.
Skye tego nie zrobiła (jeszcze)
i nie zanosiło się na takie uprzejmości, ale skoro mieli razem zapuścić się w głąb
Rosji, wypadałoby okazać sobie trochę sympatii.
- Zdenerwowana? – zapytał uprzejmie Clint, sprawiając
wrażenie dobrego, troskliwego kolegi i mając wrażenie, że właśnie tak go
odebrano.
Dziewczyna uniosła na niego nieco niespokojne spojrzenie i
to wystarczyłoby Clintowi za odpowiedź. Przysiadła lekko na dwóch położonych
jedna na drugiej żelaznych skrzynkach, patrząc na swoje uda i splecione na nich
dłonie.
- Mam ubezpieczać jednego z najlepszych agentów i trzęsą mi
się kolana jak sześciolatce.
Jej uśmiech był szczery i odrobinę wstydliwy, ale w dobry
sposób – zupełnie jakby chciała mu powiedzieć: hej, marny ze mnie agent
specjalny, co?
Clint parsknął śmiechem, bo naprawdę rozbawiło go to
porównanie.
- Masz jeszcze czas, żeby odmówić. Nic się nie stanie.
Serio. Nie każdy urodził się z kompletem umiejętności operacyjnych jak ja.
Tym razem ona się zaśmiała, dodatkowo kręcąc głową i
atmosfera jeszcze bardziej się rozluźniła.
- Odmówić i zawieść May? Nie – odparła pewnie.
- Wiesz – powiedział Barton z mądrą miną. – Myślę, że spotka
ją większy zawód, jeśli będzie cię musiała składać do kupy.
To od razu podziałało na jej wyobraźnię.
- Taaa, byłoby słabo. Ale wiesz co? To nasze zadanie.
Bardzo chcę ci pomóc, agencie Barton. Myślę, że większość tych, którzy teraz
tworzą SHIELD zabiłoby, żeby być na moim miejscu. Znam mnóstwo agentów,
świetnych, znacznie lepszych ode mnie, którzy na pewno by sobie poradzili na
tej misji. Z tych agentów, o których mówię, została nas garstka. Niekoniecznie
elita elit. Nie uważam się za tak dobrą, jak ty, a o Mścicielach już nawet nie
wspominam, ale ile razy zdaję sobie sprawę, że jestem agentką, uświadamiam
sobie, że dostałam wielką szansę. Nie zamierzam jej zaprzepaścić. Odnieść
porażkę? Myślę, że dostaliśmy solidnego kopa w tyłek i że to pasmo porażek
powinno się wreszcie skończyć.
Jej wyznanie przerwał głos Melindy w głośnikach
oznajmiający o pozostałym kwadransie do desantu.
Clint pokiwał głową, analizując każde słowo młodej agentki.
Kiedy był młodszy, też miał w sobie tyle pasji. On również dostał szansę, która
też nadawała jego niemrawemu życiu jakiś sens. Z czasem łuk stał się jak teczka,
a SHIELD jak ciepła posada w urzędzie, do którego trzeba chodzić, żeby pomagać
ludziom. Clint nosił grzecznie swoją teczkę i zarabiał na życie, wysyłany do
pomocy ludziom to tu, to tam; czasami wymazywał czyjeś nazwisko z właścicielem
z powierzchni ziemi, a czasem pomagał wypisywać imiona nowo narodzonych,
ocalonych od nieszczęścia.