sobota, 27 czerwca 2015

Rozdział VII

Nareszcie te wakacje!
Boże, nie macie pojęcia, jak za nimi tęskniłam. Zaczęłam je jak w prawdziwej starej szkole z przytupem ;) I mam nadzieję, że wy też! Wybaczcie, że znów dzień się spóźniłam, ale trzeba się cieszyć, że tylko jeden!
Macie jakieś plany? Bo ja... Będę się uczyć. No, matura, rozumiecie. I naturalnie zamierzam szukać weny, gdzie tylko się da.
A tak w ogóle to wiecie co? Rozejrzyjcie się jak pięknie tutaj. To dzięki kochanej Ress, która ma jeszcze wspanialszego bloga, naprawdę, chociaż nie chce wejść na pocztę i odebrać mojej wiadomości xD. Aha! No i jeszcze jakoś w tym tygodniu wybiło mi 1000 wejść, co też jest naszym wspólnym osiągnięciem.
Pozdrawiam i czekam na wasze komentarze.

***

- Nie zgadzam się.
Clint wywrócił oczami i westchnął z udręką.
- Nie pytam cię o zdanie – zadeklarował odważnie Clint, ale poczuł się na tyle winny swojej decyzji, że spuścił wzrok. Oczywiście, że miał pojęcie, co mogła dla Mścicieli oznaczać jego ucieczka. Starał się nie myśleć, że jest egoistą. Starał się myśleć, że robi coś, co powinien zrobić, bo tak trzeba. - Steve, ile lat służyłeś w wojsku? Nikt nigdy nie wspominał ci, że straszny z ciebie służbista?
Steve był wzburzony, że rozmowa powoli robiła się osobista, choć nie powinna, bo mówili o sytuacji, w której wszyscy mogliby zostać zagrożeni. Chciał uniknąć wynurzeń.
- Clint, rozumiem cię. To twoja przyjaciółka.
- Nie chcę współczucia – bronił się Barton, powstrzymując u siebie wybuch irytacji. – Chcę ją znaleźć. Wrócić z nią tutaj.
Kapitan zacisnął usta i jeszcze raz lekko pokręcił głową. Czemu się nie zgadzał? Fakt, że Clint i tak go nie posłucha, chyba Steve’ owi umknął.
- Mam gdzieś twoje upoważnienie, Steve. Ty też olałeś rozkazy, kiedy szło o Bucky’ ego. Nie potrzebowałeś z nikim niczego konsultować. Może i postąpiłeś pochopnie, ale wiedziałeś, że tak trzeba. I nie zrobiłeś tego raz! Nie wiem, co cię z nim łączyło. Nieważne. Ja jej obiecałem. Obiecałem sobie, że nigdy nie zostawię przyjaciółki na łasce wroga. I wiesz...? Nie dbam o to, co powiesz, żeby mi to wybić z głowy.
Patrzył na niego palącym, żarliwym wzrokiem, nie panując nad słowotokiem, który właśnie z niego uleciał. Steve wypuścił szybko powietrze, jakby go uderzono. Patrzył na Clinta wielkimi oczami, jakby ten próbował go złamać. To nie był cios. To nie był atak. Clint nie powiedziałby tego w żadnym przypadku. Łapanie się brzytwy zawsze było trochę nieprzyjemne i raz za razem potem Clint czuł się, jakby sobie zaprzeczył. Ale czy Rogers miał prawo stanąć mu na drodze, kiedy chodziło o świętą obietnicę?
W końcu pomyślał, że Kapitan umywa ręce, co oczywiście natychmiast zrozumiał. Bo oskarżył go o hipokryzję i co, w jego mniemaniu trochę przerażające, Steve przyjął bez sprzeciwu.
Kiedyś to bezmyślne klepanie językiem go zgubi.
Clint ożywił się i natychmiast postanowił się zmyć, zanim wróci reszta zespołu i będzie się musiał oswobodzić z upartych pytań. A najbardziej bał się chyba jak ognia, samego Starka. Nie zabrał ze sobą żadnej broni oprócz własnego łuku i kołczanu oraz tego, co sam posiadał, żeby zostawić drużynie wszystko, czego potrzebowali.
Trzeba było od czegoś zacząć, więc Clint wrócił do miejsca, gdzie Natasha była ostatnio. W te okolice wrócił taksówką. Już zapomniał, jak się podróżuje na misji. Latanie wszędzie jetem było takie wygodne, że przeszłość spędzana w taksówkach, samolotach w klasie ekonomicznej, zapchanych metrach i autobusach straciła na wyrazistości. Ale podróż na ubrudzonym keczupem tylnym siedzeniu szybko ten obraz odtworzyła.
Oczywiście trwała noc i ruch stanowczo zmalał. Niełatwo było to stwierdzić, ale w końcu Clint doszedł, że jednak nikt go nie śledził. Ludzie poruszali się mozolnie i bez pośpiechu, czyli tak jak zawsze powinni. To jednak było spore zagrożenie, nie tylko na drodze. W ciemną noc jak ta budziły się ciemne uliczki Nowego Jorku, neony ożywały, niektóre mrugając nieśmiało, a inne lśniąc jak, nie przymierzając upadłe gwiazdy. Na każdym tabloidzie była jakaś kobieta. Wszędzie się od nich roiło, ale Barton starał się omiatać tłum wzrokiem.
Ciekawe, czy ktoś już powiadomił policję o zaginięciu Nat, zastanawiał się. Nie mógł jednak odpowiedzieć sam sobie na to pytanie, bo kierowca nie słuchał akurat radiowych wiadomości. Również ciekawiło go, co się stało z Elise. Zwyczajnie wyparowała. Może znaleźli już jej ciało? Clint szanował to, że praktycznie uratowała im tyłki, ale jakoś... Poczułby się pewniej, gdyby wiedział, że Elise została zabita przez tych drani. Głupie, choć nie całkiem zidiociałe myśli chodziły mu po głowie.
Dotarł na miejsce szybciej, niż przypuszczał. Wręczył taksówkarzowi parę banknotów z własnej kieszeni – to kolejna rzecz, której dawno nie używał, będąc bliskim znajomym miliardera. A portfel chyba za nim nie tęsknił i drastycznie schudł.
Musiał taszczyć ze sobą całą swoją torbę sportową, której zawartość musiała wystarczyć na czas, jaki spędzi poza wieżą. Nie mógł angażować w to wszystkich, w końcu Clint sam podejmował za siebie decyzje. I zdecydował, że Mściciele poradzą sobie bez niego w łatwym przechwyceniu Hammera. Pozostali przecież radzili sobie wówczas podczas inwazji (choć Clint nie umniejszał swojej roli – no przecież ci sami niezwykli herosi, ot tak wypuścili Lokiego z Helicarriera).
Wszedł na szczyt budynku schodami przeciwpożarowymi i stanął w miejscu, gdzie wszystko leżało. Wyglądało prawie normalnie. Nieprzemakalna folia zalegała rozwinięta przy krawędzi, mały plecak opierał się obok. Clint rozejrzał się za lornetką i dostrzegł ją rzuconą jakieś trzy metry dalej. Podniósł ją i zważył w dłoniach, nie wstając z kucek.
Użyła jej, by się obronić, pomyślał, zauważając drobinki szkła w miejscu, w którym stał jeszcze pół minuty temu. Kto to mógł być? Zapewne mieli nad nią przewagę liczebną, niekoniecznie dużą, ale wystarczającą, żeby ją przechwycić.
Tak. Ktoś złapał ją w pasie. Musiała szybko reagować. Miała w ręce lornetkę. Może na chwilę wyeliminowała jednego napastnika, a potem doskoczył następny. Mogła zawirować, jak to ona potrafiła i złamać facetowi rękę. Następnemu założyła dźwignię w chwili, gdy kolejny już ją miał.
Nic nie wskazywało na szamotaninę, więc pewnie ją podnieśli. Może mieli przy sobie jakieś gówno, które jej zaaplikowali. I to była końska dawka, bo po zwyczajnej, tej, którą lekarz jej podawał, kiedy Clintowi udawało się namówić mistrzynię w zabijaniu na wizytę, Natashę tylko czasem mdliło. A i tak zwykle Clint namawiał ją, żeby wzięła znieczulenie.
To wspomnienie było miłe, ale równie efemeryczne, co pogoda.
Dobra, tylko co teraz? Może znajdzie jeszcze coś, co go upewni, kto do diabła miałby chcieć porwać Czarną Wdowę. Przecież to brzmiało absurdalnie. Clint jakieś siedem lat temu przyjął najgłupsze zadanie z możliwych, a wiedział, że istniała szansa, iż nie wróci. Nie miałby nawet co liczyć na trumnę.
A przecież miał szczęście.
Zwykle je miewał. Los go po prostu lubił. Nawet Natasha raz to przyznała. To była jedna z misji po jej przystąpieniu do SHIELD. Agenci dowodzący gdzieś się zagubili, a potem już wszystko się posypało. Clint nie pamiętał, jak to się stało, że nagle coś go ogłuszyło. Zanim zauważył, że Natasha osuwa się na ziemię przy ścianie. Nie miał nawet chwili, żeby pomyśleć, że go zdradziła, co mu samo w sobie nie pasowało.

Clint obudził się z głową tak ciężką, że leżąc ze związanymi w wysoce niewygodnej pozycji rękoma, czuł się jak żelazna kotwica, która zaryła o kamieniste dno morza. Dzięki chłoszczącemu go po skórze deszczu zdołał szybciej się przebudzić, ale co za tym szło, odkrył również, że gdzieś wcięło prawie całą górną część jego munduru, nie licząc kilku pozostałych skrawków (ale nie nitek – to nie była dzianina; Clint nie wiedział, z czego szyto ubrania SHIELD, ale pierwsza próba wyprania ich była jego ostatnią). Poruszył głową na poziomej powierzchni, na której ją położył i wyczuł pod policzkiem sporo kleistego piasku, który miał też w ustach. Oczu nie otworzył, póki nie zdał sobie sprawy, co się właściwie działo.
Przede wszystkim musiał zignorować tępy ból w jego głowie, który zdawał się zaciskać niczym imadło na miejscu w mózgu od jasnego myślenia, którego teraz potrzebował. Stłumił paskudny jęk dochodzący z gardła i wtedy dopiero mgliście zauważył, że ktoś niedaleko coś tam mamrotał.
Natasha? Bał się uchylić powiekę choć na moment, ale w końcu przekonał się, iż może to mu uratować życie. Im.
Nieznany mu punkt pod czaszką zapulsował, gdy Barton rozejrzał się szybko, ignorując wpadające mu do oczu, uszu i gdziekolwiek jeszcze krople wody. Kajdanki na nadgarstkach przytwierdzone były do zimnego metalowego uchwytu. Clint zobaczył ciemną powierzchnię, na której leżał, jaka zlewała mu się w pierwszej chwili z całym, otwartym nad nim nieboskłonem. Później – powoli – wyodrębniał kolejno przedmioty: raz dalsze, raz bliższe, co dawało efekt kompletnego pomieszania rzeczywistości i bajzlu nie z tej ziemi. Oprócz głowy bolały go jeszcze całe żebra (połamane) i lewa część twarzy (znając jego szczęście, pewnie pierwszego całego hamburgera zje dopiero po pewnym czasie).
Najbliżej niego stało mokre krzesło, a na nim zapięta torba, w podobnej odległości, ale bardziej na prawo zamknięta w uścisku żelaznych obręczy klęczała jakaś zgięta w pół postać. Na chwilę Bartonowi zamgliło się spojrzenie, a potem poznał swoją partnerkę. Cicho obserwował wszystko, co było oprócz niej w ich okolicy.
Zobaczył swój łuk i kołczan razem z bronią Nat odrzuconą, jednak najprawdopodobniej w dobrym stanie. Clint obiecał sobie, że postawi temu cwanemu skurwysynowi piwo za brawurowe strzelenie sobie w stopę.

Wspomnienie zamknęło się nagle w jego głowie jak zrzucona z regału książka. Dopiero zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma w dłoni rozwaloną lornetkę.
Szybko powrócił do własnych realiów. Coś błysnęło do niego z niedaleka, (Bingo!) odbijając światła rzucane przez lampy uliczne i zielony neon klubu nocnego. Na rozsypanej warstewce piasku naniesionego przez czyjeś buty dostrzegł malutkie drobinki metalu w odbitym krzywo śladzie buta. To musiał być olbrzym. Clint nosił standardową czterdziestkę czwórkę. Przez chwilę skojarzył, że Natasha wspominała mu kiedyś, że faceci z dużymi stopami są boskimi kochankami. Roześmiał się. Miał stopy większe od Barney’a. A potem coś wskroś przeszyło jego ego: co miała na myśli, mówiąc „boscy kochankowie”?
To była myśl, która zwykle poprawiała Bartonowi humor. Miał ich jeszcze parę, kilka związanych z Natashą, choć nie znali się nie wiadomo jak długo, to wspólnie skutecznie przyciągali kłopoty.
Teraz przyklęknął ponownie z ponurą miną, bardzo ostrożnie sięgając po pojedynczy banknot, żeby zawinąć w nim próbkę piasku z drobinkami o różnych kształtach. Wystarczyłoby go pewnie niedużo, ale Clint nabrał go najwięcej, jak mógł i zamknął dolara w dłoni. Nad głową przeleciał mu policyjny helikopter, który z wiadomych powodów kręcił się po okolicy – w końcu zaledwie przecznicę dalej miało miejsce starcie z Hydrą.
Pośpiesznie zabrał wszystko, co Natasha zostawiła na dachu, zanim którykolwiek z funkcjonariuszy skojarzył atak grupy terrorystycznej z samotnym, czającym się poza zasięgiem wzroku osobnikiem. W końcu nie bez powodu mówi się, że winny zawsze wraca na miejsce zbrodni.
A stawka poszła w górę.

piątek, 19 czerwca 2015

Rozdział VI

Hej!
Znowu nie zmieściłam się w ramach czasowych... Jestem chyba najbardziej nieodpowiedzialną kobietą w internecie. Tak mi głupio.
Po tym potworku akcja powinna się potoczyć dużo bardziej spójnie.
Pozdrawiam i zapraszam do czytania.

***

Z Clinta w ułamku sekundy zrobił się zdeterminowany, nieulękły szpieg a powaga jego obecnej sytuacji nie pozostawiała wielu możliwości reakcji.
Wysunął się zza ściany, zaskakując stojących tam mężczyzn. Obaj mieli na sobie rozpięte garnitury. Obaj byli od niego wyżsi i wyglądali na gotowych do walki. Kiedy pierwszy go zauważył i sięgnął po broń, Clint płynnym ruchem podniósł własnego Glocka.
Ostry, profesjonalnie drapieżny uśmiech wykrzywił mu pół twarzy.
Wykonał szybki, wyczekujący gest lufą w dół.
- Rzucić broń.
Kiedy widzisz lufę agenta Bartona, uznawanego za jednego z najlepszych (najlepszego!) strzelców skierowaną prosto na siebie i parę jego niebieskich, gorejących gniewem oczu, chce się zejść mu z drogi natychmiast. A w tym przypadku obaj nawet nie wiedzieli, choć na pewno się już domyślali, kto przed nimi stoi.
Bez wahania popatrzyli na siebie, po czym mężczyzna po prawej nagle ruszył z miejsca.
Bartonowi nie udało się uciec mu z drogi, ale kilka kroków nie zapewniło napastnikowi właściwego impetu, więc gdy plecami Clint rąbnął o ścianę, przeszył go mocny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Schował głowę za ramieniem swojego napastnika, gdy zobaczył wycelowaną w siebie broń tego drugiego. Nie mógł użyć własnej broni, bo na nadgarstek napierał z całej siły wróg. Wytrzymał moment, zanim wypuścił pistolet z dłoni. Zdał sobie sprawę, że dyszy z bólu. Kiedy się poruszył, kręgosłup jeszcze dawał mu o sobie znać.
Unieruchomiony, przez chwilę się wahał, ale w końcu dał upust wściekłości. (A niech tam!) Facet był większy od niego, ale dał radę odsunąć go i odepchnąć lekko od siebie. Mężczyzna nie zatoczył się, tylko odrobinę przechylił. To wystarczyło. Barton uniósł broń i przestrzelił mu nogę w kolanie. Pocisk przeszedł jak rozgrzany nóż przez miękkie masło, tak że przez rozdarte spodnie prysnęła krew.
Wrzasnął, zszokowany i wystraszony, opadając gwałtownie na ziemię. Kiedy uderzył pokiereszowanym kolanem w ciemne, drewniane panele, co wywołało jeszcze przytłumiony pisk z głębi gardła, Clint już spokojnie mógł sobie wyobrazić krwawą, zniekształconą miękką papkę w miejscu rzepki.
To musiało wstrząsnąć stojącym wrogiem, bo wlepiał wystraszony wzrok w wijącego się towarzysza z opuszczoną bronią.
- Broń – Clint musiał mu swoim wymagającym tonem przypomnieć o tym, że nadal tu stał. – Już. Albo następnym razem będę celował wyżej.
Nie można było powiedzieć, żeby ta groźba zadziałała właściwie na zagubionego na krawędzi szoku agenta, ale Clint mógł oprócz tego zadbać tylko o to, by mu uwierzył.
Posłał prowokacyjnie śrut w najbliższą ścianę, co ocuciło dotąd obserwującego bez najmniejszego dźwięku wyjącego, rannego mężczyznę.
Uniósł posłusznie ręce.
- Gdzie agentka 22? – Nikt nie raczył mu odpowiedzieć. No cóż, przewidział to. Wycelował wprost w brzuch mężczyzny. – Mów.
Pokręcił głową.
- Agentka? – wycedził bez pośpiechu, wlepiając zestresowane spojrzenie w dwie dłonie złożone na olbrzymim Glocku.
- Zresztą, strata czasu – stwierdził na głos Barton.
- Зто сука, правильно? – wysyczał do towarzysza ten leżący, patrzący na Clinta wyjątkowo przebiegle. Barton spojrzał na niego kamiennym wzrokiem. Rosyjski był złym językiem do obrażania przyjaciół Clinta w jego obecności. Posłał jeszcze jeden szybki strzał w stronę trzewi leżącego agenta.
– Ta-am – wyjąkał mężczyzna i był naprawdę bliski rozpłakania się w środku własnej misji.
Clint nie czekał i wychylił się ostrożnie za drzwi, zanim wyszedł. Za rogiem właśnie znikała mała uzbrojona grupa, którą rozpoznał dzięki pogłosowi równych, żołnierskich kroków. Rozejrzał się, a potem wrócił do pokoju po ekwipunek, który przyszykowała mu Elise.
Próbował się połączyć z Natashą, ale coś musiało przerwać linię, bo nie dawała znaku życia. To bardzo źle. Miał nadzieję, że Steve i Thor dadzą sobie radę bez jej wskazówek. I on też. Co mogło się wydarzyć? Przecież, do diabła, nie mógł jej zamoknąć sprzęt. Więc co? Czyżby Hydra blokowała połączenie? A może już ją mają? Musiał się upewnić. Jeśli Steve się dowie, to każe mu zostać i ratować sytuację. Ostatecznie, jeszcze mogli ruszyć za Hammerem. Trzeba było tylko szybko działać, ale bez niego cała sprawa wisiała na włosku.
A czy to ważne? Nie pomoże ani jemu, ani jej. Nie mógł teraz zrobić nic, żeby przydać się w pościgu. Nie miał też pewności, co zrobić, żeby znaleźć Nat. Wiedział tylko, że coś nie gra i musiał zacząć działać.
Wydostał się z labiryntu korytarzy, nie znalazłszy Elise. Jednakże zdecydował – będąc na siebie wściekłym za takie potraktowanie ich sojuszniczki – że nie powinien kluczyć bez sensu po budynku, szukając jej, lub, co gorsza, jej szczątków. Już w połowie drogi przyśpieszył nieco, słysząc wrzask ludzi i osobliwie brzmiącą muzykę starcia. Zaciskał palec na spuście, a jego nerwy pozostawały w natężeniu. Na skórze pojawiła się też gęsia skórka zwiastująca napływ sowitej dawki adrenaliny.
Bez sensu byłoby wkroczenie wprost w nawalankę, bez wiedzy o sytuacji, która się wywiązała. Kiedy jednak Clint na ułamek sekundy pojawił się w przejściu, pomknął ku niemu okrągły, trójkolorowy kształt. Odbił się od ściany kilka centymetrów od głowy Clinta, ale on i tak się uchylił zaskoczony.
- Barton! – powitał go zniecierpliwiony głos Rogersa. Kapitan właśnie łapał swoją tarczę, lecącą w jego kierunku. Oboje się sobie przyjrzeli, a później Steve wskazał mu podbródkiem coś po jego prawej stronie.
Clint podążył za jego gestem i zobaczył Tony’ ego, który był na granicy agresji, stojąc za ogromnymi, rozpostartymi przed nim plecami Hulka.
Tony podbiegł i odebrał od niego swoją własność, natychmiast ją pożytkując. Pancerz, który w tym przypadku był jeszcze drobniejszymi, niż zazwyczaj kawałkami metalu po otworzeniu walizki całkiem powlekł jego sylwetkę. Mężczyzna nie miał na sobie hełmu, więc poruszył włosami, jakby chciał strzepnąć z nich kurz i od razu zajął się paroma nadzwyczaj upartymi agresorami.
- Wróciłem, agenciątka.
Clint zdążył tylko zauważyć, jak Stark przywitał się z nimi laserem z repulsorów.
- Nie ma za co. – Zasalutował do niego Clint z ważniackim wyrazem twarzy, przyłączając się do Kapitana. Wyciągnął kolejny magazynek, poważniejąc na moment. – Hammer nam śmignął.
- Wiem – stęknął Kapitan, odpierając nadchodzący atak. Mimo iż w pobliżu nie było zbyt wielu agentów, to większość z nich starała się nie zbliżać do drużyny i prowadzili ostrzał. Tymi resztkami już zajmowali się Tony oraz Hulk. Clint nie widział nigdzie Thora.
Sam też oddał parę strzałów, nie chybiając ani razu, chociaż myślami był zupełnie gdzie indziej.
Steve ponownie złapał toczącą się ku niemu po ziemi tarczę i westchnął.
To był jak na razie koniec.
- Straciliśmy łączność z Natashą. Ostatnie, co do mnie powiedziała to sugestia, że powinienem zająć się agentami. Tony powiedział, że to było dokładnie w tym samym momencie, kiedy limuzyna z Hammerem odjechała. Wysłałem za nim Thora, ale jak dotąd się nie odezwał. – Otaksował go spojrzeniem, w którym tliła się determinacja. – Elise?
Clint nawet nie mrugnął.
- Dała mi sprzęt, a potem gdzieś zniknęła. Nie wykluczam, że się gdzieś ukryła, albo zmyła zaraz na początku akcji.
Steve pokręcił głową, ale więcej nic nie powiedział. Odsunął się na kilka kroków i zwrócił się do Starka, który najwyraźniej kończył się popisywać w okolicach wejścia.
- Tony, leć za Thorem, i nie wracaj bez Hammera. – Stark bez słowa uniósł się w powietrze i wyleciał z budynku.
Pozostałych agentów miał przez pewien czas przypilnować Hulk, a Clint i Steve mieli się zająć cywilami. A także niedobitkami - na przykład tymi, których Barton zostawił w pokoju Elise. Nie mógł jednak pomagać Steve’ owi, choć ten wydawał się celowo wysłać wszystkich oprócz niego w pościg. Martwił się o Natashę, która nie odezwała się ani razu, a powinna już dołączyć cała i zdrowa. W większości przypadków tak właśnie się działo, więc nie rozumiał, co mogło się wydarzyć na dachu nieopodal. I znowu zastanawiał się, czy to należało do części planu Hydry? Zablokowała połączenie? A w jaki sposób domyśliła się, jak będą działać Mściciele?
Jakaś myśl zaparła Clintowi dech. Czyżby rzeczywiście byli przygotowani i wcześniej obstawili wszystkie punkty orientacyjne? Wskazywało na to, iż Hammerowi udało się uciec i to w jednym momencie. Był, a chwilę później go nie było. No i Clint nie zauważył agentów, kiedy kręcił się wśród gości. Natasha też ich nie widziała. Przecież by ich ostrzegła!
Tony i Thor nie wracali. Komunikatory milczały. Sytuację całkiem opanowały jeszcze jednostki policji, które przybyły na czas. Natashy nie było.
Bruce przysunął się do Steve’ a i Clinta, poprawiając mankiety za dużej na niego koszuli.
- Kapitanie, nie dziwi cię, jak szybko udało nam się to opanować?
Ton doktora wskazywał na to, że nie uwierzyłby raczej w wersję, że stali się lepsi jako drużyna. Nie zamierzali mydlić sobie nawzajem oczu durnymi tezami.
- Tak. Hydra nie chce wypuścić Hammera. To jasne.
- Myślę, że nie traktują nas za poważnie, albo kurczy im się armia. – Powiódł spojrzeniem po znikających w furgonetkach żołnierzach.
Clint przypomniał sobie dwóch mężczyzn, których spotkał na samym początku. Jeden był przerażony, a drugi niespecjalnie… I jego język. To go jakoś rozdrażniło. Hydra musiała sobie dobierać żołnierzy z obcych armii? Miała najemników? Bo tamci dwaj z pewnością nie oddaliby życia w walce z Hail Hydra na ustach.
- A co, jeśli to nie była Hydra? – wypowiedział myśli na głos.
Kapitan i Bruce spojrzeli na niego.
- Czemu obcy agenci mieliby chronić Hammera?
- Kto powiedział, że go chronili? – Steve aż sapnął, słysząc całkiem logiczną myśl. No tak, oczywiście. Wobec tego stracili siły na darmo. – Kto by się bawił z Avengers w dywersje?
Clint przestąpił z nogi na nogę. Rozpierała go energia. Myśli mąciło mu zniecierpliwienie. Sprawa wyglądała dla niego bardzo prosto i nie zamierzał się w nią bardziej zagłębiać. Ktokolwiek stał za tym atakiem, wodził Clinta za nos i to w najbardziej bezczelny sposób. Porywając jego byłą partnerkę.
Steve chciał przesłuchać paru pozostałych przy życiu jeńców. Dokładnie takich słów użył. Banner obserwował chodzącego w kółko Bartona, a on sam strzelał palcami, zastanawiając się, co powinien zrobić zaraz po powrocie do wieży. Co ze sobą zabrać? Komu miał powiedzieć, gdzie się wybiera? A może nikomu nie mówić.
Clint przełknął gorzką myśl, że jego tak zwani przyjaciele już powinni się domyślić, co zamierzał zrobić. 

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Rozdział V

Moi drodzy! Nieustannie zbliżający się okres lata nie jest mi obojętny i wierzę (mam nadzieję, że nie na darmo) że dla was znaczy tyle co i dla mnie.
Nie, to nie jest wstęp do pożegnania, ani notka o zawieszeniu. Przepraszam, że musieliście czekać dwa tygodnie, ale miałam trochę do nadrobienia - czyt. m.in. sezon trzeci "Gry o tron" - tak, teraz żałuję, że go obejrzałam, bo będę angstować, że rodzina, którą uwielbiałam właśnie pozostała w strzępach tylko po to, żeby reszta bohaterów miała o kim rozmawiać w sezonie czwartym.
Aniu, obiecuję, że skomentuję rozdział!
A teraz zapraszam do czytania.

***
Kiedy limuzyna, w której siedzieli Clint i Tony pojawiła się przy końcu czerwonego dywanu, tłum zgromadzonych wokoło ludzi zareagował piskiem i owacją. To był pierwszy raz, kiedy ktoś w taki sposób powitał Bartona. Serio, laski w liceum nie interesowały się indywiduami jego pokroju. Wokół falowało w chaotycznym uwielbieniu mnóstwo bezbronnych cywili (prawie jak w Stuttgarcie - pomyślał Clint), nieprzejmujących się w ogóle szalejącymi po świecie tajniakami Hydry, a mimo to wyglądało na to, że świetnie się bawili.
Ktoś z zewnątrz natychmiast otworzył im drzwi i Stark z roztargnieniem pomachał do tłumów, wychodząc. Clintowi nie bardzo się śpieszyło, ale nie zapominając o włożeniu ciemnych okularów, które rzekomo miały doskonale chronić jego wzrok przed fleszami aparatów podążył w ślady geniusza.
Fotoreporterzy i paparazzi natychmiast włączyli się do gry.
- Panie Stark! Proszę tutaj!!
- Proszę tutaj!
- ...Czy mógłby pan skomentować ostatnie wydarzenia dla CBS?
Clint obawiał się, że błyskające lampki na chwilę go zamroczą, albo że nagle zrobi się zwarcie w jego komunikatorze. Albo, że nie usłyszy już nic przez wrzeszczących redaktorów, machających mu przed nosem mikrofonami. Nie spodziewał się deszczu. Mżyło tak mocno, że aż się zdziwił, widząc, że nikt poza nim tego nie zauważa. Piszczące nastolatki wyciągały do nich kompletnie zmoczone ręce przez barierki i uśmiechając się i skandując coś dziwnego poprzez spływający im po twarzach tusz do rzęs. Raczej rzadko miał czas na oglądanie sprawozdań z tego typu ceremonii i wydawało mu się (tak, tak, to dosyć naiwne), że nigdy wtedy nie pada, a nikt nie ma prawa zmoknąć. Uznał jednak, że jest bardzo miło zaskoczony. Czerwony dywan nie mókł na pewno. I nie osadził się na nim ani pyłek brudu, choć Tony przepisowo się spóźnił, a tą drogą musiał przejść już tabun ludzi.
Nad nim na szczęście natychmiast stanął mężczyzna, osłaniający go przed deszczem sporym, lśniącym parasolem.
A mieli tu ponoć przybyć incognito.
Incognito nie klei się do Tony' ego w żaden sposób.
Obaj mieli na sobie tak drogie garnitury, że Bond w swoich wyglądałby jak szykowny kloszard.
Niespodziewanie jeden ciepły, szczerze ucieszony głos nadszedł od strony głównego wejścia, do którego obaj się kierowali.
- Anthony! - Przed nimi pojawiła się smukła, elegancka brunetka wystrojona w elegancką kremową sukienkę do połowy uda i uśmiechającą się ponętnie do nich obu. Kiedy do nich podeszła, nie spuszczając Starka z oczu, wokół podniosła się wrzawa reporterów. Objęli się przyjaźnie. - Nareszcie!
Clint stawiał na to, że była to jedna z dziennikarek, bliżej zaznajomionych z Tonym, które zaliczały się do listy jego jednonocnych romansów. Większość z nich liczyła na coś więcej i łudziła się, że teraz znany miliarder stanie się ich znajomym, który dobierze sobie krawat do koloru ich sukienki.
Ściskali się wystarczająco długo, by paparazzi zrobili kilka ujęć.
- Chodźmy, Tony. - Prawie ciągnęła go za rękaw, tak jak rozkapryszone dziecko prosi rodzica o nową zabawkę. - Wszyscy na ciebie czekają.
Kiedy szli między krzyczącymi z obu stron nastolatkami, Tony tylko odwrócił się do Bartona z wieloznacznym uśmiechem.
- Te osiemnastki...
Clint podążył za parą, ale po chwili zrozumiał, że dziennikarka nie chce mieć w okolicy przyzwoitki, więc zaszył się gdzieś w tłumie, próbując rozpoznać gości. Facet z parasolem ulotnił się zaraz po tym, kiedy Clint przekroczył spore poły głównych drzwi, udekorowane spływającymi z marmurowych filarów girlandy metalowych kwiatów. Clint musiał ich dotknąć, bo nie wierzył.
Spotkał kilka znajomych twarzy, ale, jak już zaczął gubić się w nazwiskach, postanowił trochę odpocząć od kłębiącej się chmary celebrytów.
Całkiem przypadkiem spotkał Rhodey'a, kręcąc się przy szwedzkim stole, zepchniętego do kącika wypoczynkowego (nie kącika - kąciska, upomniał się w myślach).
Jak na razie sytuacja wydawała się opanowana, ale Clint stał się odrobinę nerwowy. Jedwabny kołnierzyk drapał go po brodzie. Musiał rozpiąć trzy guziki i poluzować krawat.
Wtedy uaktywnił się jego komunikator.
- Nie siedź jak wapniak, tylko zagadaj do kogoś - odezwała się Natasha z lekką drwiną.
Rozejrzał się wokoło dyskretnie. Parka przyjaciół siedząca niedaleko świetnie bawiła się we własnym gronie, ale nie miał złudzeń. Gdyby zaczął do siebie gadać, to każdemu wydałoby się podejrzane.
Nie mógł się jednak powstrzymać.
- Jak pogoda, Romanoff? Bardzo zmokłaś?
Uśmiech załaskotał go w policzki, kiedy o to pytał.
Może i nie dostała mu się najlepsza fucha na tej misji, ale nie musi leżeć w kompletnym bezruchu ulicę dalej w kałuży deszczówki i starać się ignorować, że staje się żywą gąbką. Kostiumy SHIELD nie namakały wodą. No, przynajmniej do pewnego czasu. Najpierw czujesz zimno, mimo że krople wody nie dostają się pod materiał. Wilgoć jest jeszcze gorzej odczuwalna. To nieprzyjemne uczucie ciężko jest opisać, ale wyobraźcie sobie jeszcze tę beznadziejną bezradność, kiedy nie możesz się poruszyć, żeby nie zdradzić swojej lokalizacji. To musi przeżywać Nat.
Wyobraził sobie, jak teraz obserwuje go przez lornetkę i zastanawia się, jak go pobić.
- Mam nadzieję, że dobrze się bawisz - mówiła poważnie.
Wypił łyk szampana, zanim odpowiedział, zauważając rumieniącą się pod jego spojrzeniem piękność w kraciastej sukience za kolano.
- Bywałem na ciekawszych pogrzebach.
- Gdzie twoja imprezowa dusza?
- Czeka na pierwszy taniec - powiedział i westchnął.
Wyobraził sobie teraz, jak Natasha zatrzymuje spojrzenie na kilku gościach, jak ocenia czy mogliby być ich wrogami. Jak w myślach porównuje twarze z tymi, które zna.
Mógł tak z nią rozmawiać szyframi, tajnym kodem przez wiele godzin. To nigdy nie działało poza misją, kiedy zaczynał rzucać aluzje do ich tajniackich rozmówek, nie potrafili nic wymyślić. Miało to swój urok.
- No to się szykuj. Masz paru tancerzy po lewej.
Musiał się przełączyć na szpiegowski tryb, żeby dostrzec taksujące spojrzenia najwyżej dwóch mężczyzn po swojej lewej stronie. Dwóch? Co z tą Hydrą? Oszczędza na agentach, czy co?
Clint zmarszczył brwi, ale postanowił nic nie mówić, bo może jednak kogoś przeoczył.
Ciekaw był, co też porabiał Tony. Postanowił go wystawić, czy mimo wszystko stanie po jego stronie, kiedy dojdzie do starcia? Nie dawało mu to spokoju. Gdyby powiedział, że nie spał przez to po nocach, to mógłby trochę sprawę wyolbrzymić, ale niepokoiło go, że tak słabo zna Starka. Nie wiedział, czego może się spodziewać.
Im dłużej się zastanawiał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że geniusze nie mogą być ludźmi. Ludzi się czyta jak książki, a geniuszy jak rachunki.
Westchnął i ostatni raz wychylił kieliszek.
Znalazł Tony’ ego w samym centrum całej imprezy, dość zrelaksowanego od zmieniania trunków w wirze przedniej zabawy. Kobieta, która go wprowadziła uwiesiła mu się na ramieniu.
Kiedy tylko brunetka go spostrzegła szepnęła coś Tony’ emu na ucho i podeszła do niego. Stark nie zwrócił uwagi, że go opuściła, albo naprawdę niewiele go to obchodziło.
Najpierw wyjęła coś po cichu z torebki, po czym sięgnęła tym czymś do ucha. Clint domyślił się, że dostrajała komunikator, którego nie było widać pod spływającymi jej falami na barki włosami. Wzięła go pod ramię i z uśmiechem prowadziła w stronę prywatnych pokoi.
- Macie szczęście. Hydra nie wystawiła za dużo ludzi. Hammer ma zaledwie paru ochroniarzy – mówiła, bez problemu nadążając za ogromnymi krokami, jakie Clint stawiał.
Spojrzał na nią z mieszaniną ulgi i zadowolenia.
- Pójdzie szybko. Dzięki tobie, Elise.
Kiwnęła głową po królewsku, co od razu się Clintowi spodobało.
- Miło było cię znowu zobaczyć, Sokole Oko. – W oczach mignęło jej coś, kiedy to powiedziała.
Wpuściła go do pokoju i zamknęła cicho drzwi, zostawiając go samego.
Barton przeszedł od razu do sypialni, gdzie leżała już otwarta walizka z ułożonym w środku starannie sprzętem. Elise dzięki swoim wtykom udało się przemycić jego łuk i kołczan a także zbroję Iron Mana w osobnej walizce, ponieważ nikt niczego nie podejrzewał, gdy przywieziono z nią sześć toreb. Poza tym Clint nie był ciekaw, czy przemyt przebiegł pomyślnie, a jeśli nie, to co Elise zrobiła, jednak w końcu wyszkolono ją do zaskakiwania. To było konieczne. Gdyby Tony zaczął wykładać broń na czerwonym dywanie, przed telewizją i ochroną, mogliby sobie raczej tylko galę pooglądać z zewnątrz.
Przy okazji ściągnął garnitur, pod którym miał kombinezon.
Steve miał się odezwać, jak tylko Clint narobi trochę zamieszania i zwabi wszystkich ochroniarzy (jak w Stuttgarcie... jak w Stuttgarcie...).
Clint usłyszał, że Elise przekroczyła próg, cicho zamykając drzwi i wyszedł jej na spotkanie, biorąc ze sobą walizkę Tony’ ego oraz swój ekwipunek.
Ale nie usłyszał ani jednego słowa, a jedynie poczuł czyjąś obecność.
Potem doszły do niego spokojne szepty dwóch osób. Nie wycofywał się. Od nieznajomych dzieliła go może tylko działowa ściana, którą architekt postawił, żeby zapewnić gościom miejsce do ustawienia walizek. Stał, pilnując, by się nie zdradzić.
Gdzie była Elise? Czy tamci coś jej zrobili?
Spokój, nakazał sobie w myślach Clint i przyłapał się, że nawet tam prawie że szeptał.
Musiał coś zrobić.
Ci pechowi faceci właśnie stanęli mu na drodze do wykonania misji. Ale miał nadzieję, że goście, których uznał za agentów, są tylko biednymi fujarami, próbującymi się spodobać ślicznej dziennikarce.
Tylko w tym samym momencie…
- Clint, Hammer się zmywa. Plan nam się wali.
Usłyszał jeszcze parę topornych odgłosów i linia się urwała, a on sam nie wiedział, co najpierw do niego dotarło.
To, że znalazł się w czarnej dupie.
Czy to, że przez jedną sekundę głowa napuchła mu, eksplodowała, a to wstrząsnęło podłogą na tyle, by stracił oddech.