poniedziałek, 13 lutego 2017

Rozdział XXII

Clint odsunął słuchawkę telefonu, która zawisła na staroświeckim, kręconym kablu, a tymczasem odparł nożem atak rosłego Rosjanina, ze sporą trudnością przeciwstawiając się jego masie.
- Bartoooooon - odezwał się w kręcącej się wokół własnej osi słuchawce głos nieco zirytowanego Starka. Clint już któryś raz z kolei rozłączył się, kiedy miał wreszcie dokończyć swój istotny wywód.
Clint zdołał odepchnąć mężczyznę na pewną odległość, ale z trudem utrzymał równowagę, w związku z czym postanowił z głośnym okrzykiem popędzić w jego kierunku, działając jak taran i wytrącając przeciwnika z gry. Dobył szybko noża i opuścił go równie prędko, co jednak zostało zablokowane przez leżącego. Clint pomógł sobie uderzeniem faceta w krtań, po czym dobił go ostrzem. Rzucił się do słuchawki, aby Starka poinformować, że "Jeszcze minutka".
Ustrzelił dwóch zdążających do niego strażników i znokautował trzeciego uderzeniem z łokcia w nos, po czym dokończył, fundując tamtemu kontuzję żuchwy, gruchocząc ją z całej siły kopnięciem.
- Stark, nie mam czasu czekać. Lukin bawi się w terroryzm. Ma przy sobie Vostokoff i Natashę, w sam nie wiem jakim stanie. Może nawet znowu wyprał jej mózg. Lecicie teraz, albo szukam pomocy gdzie indziej - rzucił kategorycznie Clint. W sumie stracił w bazie więcej cennego czasu, niż sądził, ale czuł, że przydałaby mu się jakakolwiek pomoc. Był niewyspany i obolały, a stał przed niepewnym zadaniem, któremu sam nie dałby rady (to znaczy dałbym, ale pora w to wszystko włączyć Mścicieli, bo odechciało mi się samemu spłukiwać to gówno).
Stark nie wydawał się zachwycony takim obrotem spraw.
- JARVIS, poproszę o jego namiary.
Clint już kątem oka widział szykujących się do ostrzelania go kolejnych strażników. Ukrył się za wystającą krawędzią ściany, obserwując niespokojnie sytuację wokół. Kilku facetów wyciągnęło ciężką artylerię.
- Stark, ja do końca nawet nie wiem, co Lukin planuje. Nie wiem, dokąd się wybrał, ani dlaczego czuje się taki pewny siebie - wyznał Clint w pośpiechu, zaczynając nerwowo stukać obuwiem o ścianę, na której się opierał. Jakiś ostrzyżony na zapałkę Rosjanin w kuloodpornej kamizelce koloru khaki na wpół wykrzyczał, na wpół wymruczał pod nosem jakieś komendy.
- Rozczarowałeś mnie, synu - rzucił prześmiewczo.
- Ratuj sytuację, Stark - rzucił wściekle.
- No pewnie, jak zwykle! Inni superbohaterowie na telefon nie odbierają? - zripostował Stark grobowym głosem.
Po drugiej stronie pomieszczenia odezwał się Rosjanin i działko wypaliło tysiącem ostrych odłamków skierowanych w stronę łucznika. Clint uchylił się i skulił jak najbliżej ściany. Kiedy pierwsza salwa się skończyła, róg, od którego Clint trzymał się z daleka, wyglądał jak nadpalone krawędzie kawałka kartki papieru.
Telefon zwisał już teraz ze ściany wyłącznie na cienkiej żyłce, więc Barton ściągnął go zupełnie, pociągnąwszy lekko.
- Zaraz, kurwa, zrobią ze mnie szwajcarski ser artylerią z drugiej wojny światowej!
- Już zakładam swoje seksowne trzewiki i lecę! - oświadczył zmotywowany Tony, po czym się rozłączył.
Clint trzasnął słuchawką i odrzucił telefon, nie mając już co z nim zrobić.
Wtedy zza poszarpanej ściany wychyliła się lufa karabinu, za który Clint złapał i odepchnął do góry w samą porę, gdyż właśnie wypaliłaby mu prosto w twarz. Wyciągnął mężczyźnie z kabury nóż i ugodził go nim między krawędzią kamizelki kuloodpornej a hełmem, który miał założony na głowie. Wyszarpnął broń, za którą powietrze tuż przy jego twarzy przeciął strumień krwi puszczony pod ciśnieniem. Clint przytrzymał martwego, bulgoczącego mężczyznę przy sobie, bo właśnie wtedy ktoś puścił w jego kierunku salwę strzałów. Barton wycofał się i ukrył tuż za rogiem. Ściągnął kamizelkę z nieżyjącego, lekko podrygującego wojownika i wciągnął ją - jeszcze ciepłą - na siebie.
Pochwycił łuk i ponownie zamocował kołczan.
Stwierdził wtedy, że jeśli tylko się ruszy, to nie wydostanie się w żaden sposób. Jeśli nie postrzelony, to przy takiej ilości przeciwników nie uda mu się i tak uciec. Nie w tę stronę...
(...to w inną.)
Czas popędzał Clinta. Zaczął szukać innego wyjścia. Pomieszczenie, w którym się znajdowali, nie dawało zbyt wielu opcji. Nie miało okien. Ale musiało istnieć coś, co Clintowi by pomogło. Wokół niego stało wiele skrzyń pokrytych czarnymi płachtami. Znając życie, to pewnie Clint trafił do magazynu.
Dawało to nadzieję.
Clint odsunął jedną z płacht i próbował znaleźć opis zawartości skrzyń. Ostatecznie jednak zdobytym w walce trofeum podważył wieko i zajrzał do środka. Jego oczom ukazała się piaskownica pełna rocznego zapasu saletry dla raczkujących terrorystów.
No i super. Skrzynia sama w sobie nie była jakaś strasznie ciężka, ale i tak trudno byłoby przenieść ją tak, aby ruskich trochę postraszyć ich własnym sposobem. Po chwili zastanowienia ściągnął zupełnie czarną płachtę na ziemię i przewrócił  na nią skrzynię, wysypując jej zawartość.
Wziął garść prochu i rzucił nią we wrogie jednostki i faceta obsługującego działko, po czym błyskawicznie wrócił w bezpieczne miejsce i zawołał po rosyjsku:
- Привет, пенисы. Это был небольшой образец от меня к вам. (Siema, fujary. To była mała próbka ode mnie dla was.) - Po chwili, jako że zasób jego słownictwa był nieco ograniczony, zaczął mówić po angielsku: - Ładnie pachnie saletra? Mam nadzieję, bo mam zamiar wam ją zaraz solidnie oszczać. Saletra! - wrzasnął na koniec dobitnie. - Ka boom, kurwa!
Clint się wychylił, ryzykując kulkę w łeb, po czym krzyknął do nich jeszcze raz:
- Ka boom!
Uznał, że to dobry moment, aby zrobić sobie przejście między tymi rosłymi agresorami.
Wyciągnął nóż i rzucił nim w najbliższego mężczyznę, bez pomyłki trafiając go w nagie, szerokie (no nie umniejszajmy moich zdolności, wcale nie było takie szerokie, a facet wcale nie stał najbliżej!) czoło. Następny nawet nie zdążył odeprzeć pchnięcia. Clint obezwładnił go i ogłuszył.
Następnie, unosząc się z kolan, zablokował wymierzony od góry cios i złamał przeciwnikowi dłoń w nadgarstku szybkim, mocnym skrętem.
Żadna kula nawet go nie drasnęła.
Przeciwnicy zwalili się w jego stronę w dzikim szyku, gotowi walczyć, a w ich odrobinę wyłupiastych oczach lśnił szaleńczy płomień każący im przynieść jego martwe ciało Lukinowi, jak trofeum.
Clint ładował strzała za strzałą, trafiając w ich głowy, starał się liczyć je w pamięci.
W końcu przedarł się na tyle, aby uciec obstawionym żołnierzami korytarzem. Ściskał w dłoni swój łuk i po chwili dokonywania szybkiej decyzji zsunął delikatnie kciuk tuż na koniec majdanu. Z miejsca, gdzie kończył się łuk, wysunęło się mocne, stalowe ostrze o ostro wyprofilowanym czubku, które można było śmiało wykorzystać w starciu.
I z którego już po chwili Barton skorzystał. Pierwszego żołnierza wyeliminował, szybkim ruchem przesunąwszy ostrzem po niezabezpieczonej twarzy, po czym dobił go ciosem w splot słoneczny. Kolejnego pędzącego w jego stronę najpierw możliwie szybko zakuł końcem ostrza w stopę, a gdy ten na ułamek sekundy cofnął zranioną kończynę, Clint nabił go jak na szaszłyk, przecinając pod kątem prostym miękkie miejsce między gardłem a brodą.
Tuż po tym schował ostrze, zaczął szukać wyjścia i sprężystym krokiem skierował się w stronę kierunku, do którego należało się udać.
Odkąd Clint pamiętał, zawsze chciał przypominać członka Bronxu. W jego duszy grało country, ale również uwielbiał słuchać hip-hopu. Mało wyszukany był z niego człowiek. Nie przepadał za mroczną, rockową muzyką Tony' ego i nie rozumiał za bardzo fenomenu popu.
Natasha opowiadała mu nie tak dawno temu po akcji w NY, jak Tony zrobił sobie wejście w Stuttgarcie. Barton właściwie miał mały żal, że przecież był w Stuttgarcie w tym samym czasie, ale wiedział też, że przecież nie mógł tego pamiętać, bo robił coś innego. Jak popłynęła muzyka ni z tego, ni z owego. Clint nie miałby nic przeciwko czemuś takiemu. Kiedy Natasha o tym wspominała, to kręciła głową i chociaż się uśmiechała, to zdarzyło jej się przewrócić oczami, ale Clint tylko się zaśmiał.
Sam chętnie by to zrobił.
I puściłby sobie coś takiego... Kiedyś odpowiedział sobie na pytanie, co by to było.
Clint Eastwood. Gorillaz.
(Pamiętaj, to wszystko siedzi w twojej głowie.)
Ale nikt mu przecież nie zabroni gwizdać, prawda?
Z początku kroczył przed siebie, ufając swojej intuicji, lecz niezupełnie wiedząc, w którym kierunku iść. Gdy zobaczył schody wiodące w górę, pogratulował sobie w duchu i ruszył szczęśliwy, że odnalazł drogę.
Być może za szybko.
Trafił do zamkniętego pomieszczenia, z którego nie było innego wyjścia, lub Clint je przeoczył.
Co trochę podkopało jego morale.
Z chęcią do rytmu piosenki wysadziłby tę tajną bazę i wyszedłby jakimś cudem z płomieni. Ale zamiast tego Clint w końcu znalazł ewakuacyjne wyjście, które stanowiła śluza otwierana od wewnątrz i drabinka, po której należało się do niej wspiąć.
Wskoczył na drabinkę. Kiedy Clint odsunął właz, do środka natychmiast wdarł się chłodny, porywisty podmuch wiatru. Widoczne przez okrągły wyłam niebo zasnuwały ołowiane obłoki, które nie zachęcały do wyjścia. Zapewne należało spodziewać się gradu rosyjskiej jakości.
Wychylił głowę, rozglądając się.
Grupa zbrojnych ruszała w kierunku dwóch startujących helikopterów oraz czekającego konwoju aut. Barton wyskoczył z włazu, klęknął, założył strzałę na cięciwę, po czym starannie dobrał cel. Żeby zniszczyć helikopter, Clint musiałby mieć detonator, którego nie posiadał w obecnej chwili.
Chyba po prostu najlepiej wyciąć kilku żołnierzy.
Wiatr dął mu w plecy - notując to szybko w głowie, zajął pozycję do strzału. W grupie skłębionych postaci dostrzegł tę, która najbardziej go interesowała. W przydługim płaszczu, z laską, zmierzająca w stronę maszyny. Naciągnął cięciwę i założył strzałę delikatnie. Obserwował. Oddychał.
Wdech. Lukin wzywa kogoś do siebie. Jakiś facet zbliża się, pochylając głowę.
Wydech; teraz.
Pocisk pomknął, krzyk rozdarł powietrze i wszystkie pary oczu zwróciły się w jego kierunku.
Chwila ciszy rozsadzała przestrzeń. Kilku najbliższych żołnierzy uniosło broń palną w gotowości. Inni patrzyli, wyczekując jakiegoś znaku od Lukina.
- Natalia - zagrzmiał Lukin.
Agentka zasalutowała i puściła otwierane przez siebie drzwi helikoptera. Zdecydowanym krokiem minęła Lukina, opierającego się na lśniącej czarnej lasce, zaciskając pięści po obu bokach swojego ciała. Ścisnęła w garści podanego jej przez jakiegoś mężczyznę kałacha. Na jej dłoniach lśniły czarne skórzane, skrzące się w mdłym świetle nowością rękawiczki, jak skóra węża, a na sobie miała pasującą skórzaną kurtkę podszytą futrem.
Precyzyjnie i bez chwili zawahania sprawdziła i załadowała magazynek.
Jej włosy powiewały na wietrze, jak jedyna krwistoczerwona chmura na tle burzy nadciągającej z oddali. Wiatr dmuchał w taki sposób, że loki fruwały wokół jej głowy, ale także wpadały jej na twarz i delikatnie ocierały się o powieki, haczyły o jej długie rzęsy. Natasha jednak ich nie odtrącała. Zaciskała kurczowo palce na trzymanej, długiej broni, w taki sposób, że na razie jeszcze była wymierzona w ziemię pod jej stopami.
Wygląda na to, że już zdążyli ją zaprogramować.
Clint wątpił, by Natasha teraz go posłuchała. Wtedy, w trakcie przesłuchiwania miał większe szanse, a udało mu się to wyłącznie ze względu na jego szczęście. Teraz miał tego czasu znacznie mniej, skończyły mu się pomysły i... Nat mogła go zabić, jeśli tylko pozwoliłby jej podejść na znaczną odległość. Nie miał co do tego wątpliwości.
Gdyby to on miał w dłoniach kałasznikowa zamiast niej, to z pewnością by trafił; z tego jednak, co zdążył zauważyć, jego przeciwnicy stawiali na ilość oddanych pocisków, a nie ich celność. Jednak to była optymistyczna perspektywa.
Tymczasem przez powietrze między nimi zaczęła przesiąkać nabrzmiała, brzemienna chmura delikatną siąpawicą.
Skrzydła śmigłowców zaczęły się nakręcać.
Zawsze warto od czegoś zacząć.
(Ostatnie, czego bym chciał, to jakoś cię skrzywdzić) Słowa nie układały mu się na ustach. Prowokacje wychodziły mu lepiej niż mowy motywacyjne.
- Tasha, ostatnie, czego bym chciał, to jakoś cię skrzywdzić - prawie wykrzyczał w jej stronę te słowa, jednak miał wrażenie, że nie poruszyły jej w ogóle - a to przez wzmagający się hałas startujących maszyn.
Żałosne, powiedziałaby Nat, gdyby koło niego stała. To trochę za mało, żeby przekonać kogokolwiek.
Obietnice to za mało - pomyślał Clint ze smutkiem i przerażeniem obezwładniającym jego dłonie i tworzącym mu w gardle spęczniałą gulę rozpaczy.
Jego upór doprowadził go aż tutaj. Spalił za sobą mosty i zatarł ścieżki. Kładł trupem każdego, kto próbował stanąć mu na drodze. Barton był pewien swojej krucjaty tylko wówczas, gdy wierzył mocno, że ma jakiś cel. W myśl makiawelicznej zasady o słuszności nawet najbrudniejszych zagrań w imię jego przyjaźni popełnił tak wiele głupstw...
Czy daremnie?
Czy po to właśnie, by zginąć, lub dowiedzieć się, że prawdziwa przyjaźń między dwójką tak samo skrzywdzonych przez życie i świat osób, o strasznych sercach i o krwawej historii; prosta więź zaufania i zrozumienia między dwoma poskręcanymi, poranionymi, garściami puzzli pozlepianymi i poklejonymi przy niewłaściwych krawędziach - po prostu nie ma prawa przetrwać.
I właściwie dlaczego? Ponieważ są tylko pionkami w czyichś rękach, które upominają się o własne interesy niszcząc wszystko po drodze, ot co. Przez Fury'ego; przez Lukina. Hydrę. SHIELD. KGB.
(No i oczywiście, jak trzeba komuś nakopać, to w okolicy zostaję tylko ja...)
Dmuchało i siąpiło - warunki atmosferyczne na minus. (Zupełnie jakby aniołki dostały sraczki...)
W końcu Barton dobył strzałę specjalnie spreparowaną, z rodzaju tych swoich dokokszonych z lekka materiałem wybuchowym. Uważnie wycelował, nie mogąc się nadal zdecydować, gdzie powinien strzelić.
Kiedy uniosła karabin, wypuścił strzałę w ten sposób, że zaczepiła o zwisający z niego pas materiału służący do mocowania go na ramieniu. Strzała pociągnęła broń do tyłu i wbiła się nieopodal w ziemię. Natasha słysząc przyśpieszone pikanie, odskoczyła kilka kroków i ukryła głowę w kłębku ramion, chroniąc oczy i twarz.
Clint w tym czasie nie robił nic poza obserwowaniem. Krótki wybuch specjalnie spreparowanego pocisku dokonał małej eksplozji, na tyle dużej, by zniszczyć broń przeciwnika, ale na tyle bezpiecznej, że nie stała się dużym zagrożeniem.
Agentka spojrzała najpierw w jego kierunku, a potem szybko oceniła straty. Musiała szybko zdać sobie sprawę, że utraciła przewagę na rzecz pieprzonego atencjusza z łukiem. Z tego powodu natychmiast podeszła do frontalnego ataku.
Nie dał rady nic zaplanować z wyprzedzeniem, więc z początku stał, ściskając w dłoni łuk i walcząc z samym sobą, czy powinien sięgnąć do kołczanu. Przegrał.
Zjawiła się w mgnieniu oka.
Zablokował cios kobiety od góry łukiem. Kiedy próbowała zwinnie go minąć, aby zmienić swoją pozycję, podciął jej nogi. Upadła, ale niemal natychmiast zrobiła przewrót w tył, dając chwilę Bartonowi do odsunięcia się na dobrą odległość.
Po chwili znowu spotkali się w starciu, tym razem to Clint pierwszy wyprowadził cios pięścią, który jednak został bez trudu zablokowany przez Natashę. Barton, przyciągnięty do ziemi za trzymaną przez nią pięść odczuł, jak bezlitośnie naciągnęła mu mięsień ramienia, po czym przeturlała się po jego plecach na drugą stronę. Przed kopnięciem kolana zdążył desperacko uciec w tył, mając na oku wkurzoną Rosjankę.
Trawa była śliska i piszczała pod powierzchnią butów, Barton odsunął się na pewną odległość od Natashy i o mały włos nie zrobił szpagatu. Ruda prawdopodobnie sama wiedziała, dlaczego się tak stało. Nie miała wcale lepszych butów, ale udawało jej się jak dotąd wykorzystywać trudne warunki na plus. Prześlizgiwała mu się zwinnie między palcami, szukała sposobów, poznawała przeciwnika.
Clint sięgnął do kołczanu, lecz nie było w nim już nic, co mógłby wyciągnąć. Natychmiast chciał chwycić za nóż, jednak Natasha zdążyła wyprowadzić szybki cios w jego żuchwę. To był cios! Clintowi zatrzeszczały zęby, wprawiając je w drobne dzwonienie.
Chciała zaskoczyć go kolejnym uderzeniem, ale Clint doskonale wiedział, czego mógł się spodziewać. Odparł jej sierpowy, smagnąwszy ją krótko po palcach dłoni łukiem. Odskoczyła dłonią i spojrzała na niego z furią. Zacisnęła zęby i krzyknęła poprzez nie.
Na to Barton trochę liczył - gdyby się pomyliła lub straciła nad sobą kontrolę, łatwiej byłoby mu wykorzystać to przeciw niej. Wściekły wzrok niemal palił jego twarz, ale czy Nat zwaliłaby aż tak podstawowe założenie swojego profesjonalizmu?
Podsunęła się z dziwnym zamiarem obezwładnienia go, ale Clint odepchnął ją na długość kilku kroków. Odrzucił łuk. Nie dobrze byłoby, gdyby się złamał w tym starciu.
Doskoczyła do niego, natomiast Clint, wykorzystując siłę odśrodkową oraz jej własną masę, przygiął jej kręgosłup do ziemi i założył jej nelsona. Przygniótł jej ciało do ziemi.
- Pewnie mnie nie rozpoznajesz, a nawet jeśli, to wolałabyś o tym nie myśleć. Ale musisz zaakceptować, że teraz już się ode mnie nie uwolnisz. Nigdy.
Natasha parsknęła cicho nosem. Głośno sapała. Poruszała się bardzo energicznie w miejscach, które jeszcze miała jako tako wolne, a więc od pasa w dół, jej łydki i stopy pracowały stanowczo. Czubek jej buta co rusz lądował w tym samym miejscu na jego nodze, co powodowało coraz większy ból.
Ach, jak skończy się ta misja; pewnie wyśle jej przydługi rachunek. Byli przyjaciółmi. Z podkreśleniem na "byli".
Szarpała się w jego uchwycie, jak śliska rybka, złapany w sidła piskorz, który nie przestaje walczyć, choć jego los został już przypieczętowany i natura wliczyła w krąg życia jego stratę.
Wtedy właśnie nadeszła pomoc, wprost z nieba. Wylądował jet.
(Wreszcie - można by rzec)
Stark nie nadlatywał, a z otwierającej się maszyny do przemierzania przestworzy lekkim truchtem nadbiegł Kapitan Ameryka.
- Co was tak mało? - zdziwił się Clint na wstępie.
- Wybuchły zamieszki w kilku miejscach naraz. Thora też gdzieś wywiało, choć miał tu stawić się ze mną. - Steve popatrzył na Bartona leżącego na ziemi, trzymającego w nelsonie krzywiącą się z bólu agentkę.
Clint chciałby wyrzucić w górę ręce, ale mógł sobie pozwolić wyłącznie na znaczące, bardzo rozczarowane i bardzo bolesne spojrzenie w rodzaju tych, które miało dawać ostatnie ostrzeżenie.
- Akurat teraz? - Wskazał bliżej nieokreślony kierunek końcówką nosa, gdzie ostatni raz widział Lukina i jego bandę. - Lukin właśnie spieprzył nie wiadomo gdzie.
Steve poklepał go po ramieniu, swoją wielką, mocarną dłonią.
- Przecież poradziłeś sobie wzorowo. - Zmrużył oczy i dostrzegł wijącą się na ziemi Natashę. Już chciał się do niej zbliżyć, ale Clint w porę go powstrzymał.
- Musimy ją wnieść do jeta i jakoś... sam nie wiem, zatrzymać, albo odurzyć? Nie utrzymam już jej zbyt długo. Tylko szybko, zanim połknie cyjanek.
Steve pokręcił głową i oparł się z całej siły na barkach Natashy, przyciskając ją do ziemi. W tym momencie Barton wyciągnął spod niej swoje ręce i odsunął się, klękając nieopodal jej nóg.
Steve spojrzał badawczo na Clinta, próbując się zorientować, co z jego przyjacielem.
Clint nie bardzo chciał patrzeć w twarz Kapitanowi. Chyba czuł się nieswojo po ich ostatniej rozmowie w Nowym Jorku. Nie był pewien, jak Steve odnosi się do tej rozmowy. Raczej nie wydawał się chować urazy - co oznaczało, że chyba podarował mu kredyt zaufania.
Clint nagle zobaczył gumową podeszwę buta i poczuł oszałamiający ból powieki. Ból odrzucił go do tyłu tak, że złożył się i opadł na plecy, odruchowo zakrywając dłońmi uderzone miejsce.
Leżał skulony w ten sposób parę sekund, po czym ospale podniósł się na łokciach i osłaniał twarz, próbując utrzymać Natashę na odległość swojego wyciągniętego ramienia. Dostrzegł w oddali zwinny kształt oddalający się w stronę lasu z powiewającym sztandarem loków i ogromną sylwetkę Kapitana goniącego ją. Clint nie miał wątpliwości, że ją złapie.
Ten błąd bolał jak jasna cholera. Coś tak absurdalnie głupiego mogło się przydarzyć wyłącznie jemu.
Oko paliło go, gdy tylko usiłował je otworzyć, miał wrażenie, że dostał mu się do niego piasek i miał też pewność, że dostanie limo wokół.
Steve wkrótce nadszedł, z Nat przewieszoną mu przez ramię, jak szmaciana lalka. Obie jej nogi trzymał oburącz. Kobieta albo dostała nieźle w głowę, albo coś sprawiło, że przestała za wszelką cenę się uwolnić, bo prawie zupełnie posłusznie zwisała z ramienia Steve' a i prawie się poddała.
Clint ruszył do jeta, próbując znaleźć apteczkę, a w nim lek przeciwbólowy, który by go uwolnił na chwilę od cierpień.
W międzyczasie, gdy Clint wreszcie znalazł jakiś środek kojący do zaaplikowania dożylnie, Kapitan wszedł również i posadził Natashę na jednym z pustych foteli dla pasażera. Zapiął ją pasami i wygiął w jakiś szczególny sposób jej lewą rękę.
Clint się znieczulił, po czym leżał chwilę z apteczką między nogami na pokładzie, naprzeciwko Romanoff. Czekał na ulgę.
- Co z jej ręką? - po chwili zdecydował się spytać. Wyraźnie widział jej dziwny łuk.
Rogers tylko oparł pięści na biodrach.
- Złamana. Przynajmniej to ją powinno na pewien czas uspokoić.
Natasha nie krzyczała, nie łkała i nie zachowywała się podejrzanie w żadnym calu. Co prawda, kolejne sposoby zabijania wypisywały jej się na twarzy, ale wreszcie i ona ochłonęła.
Clint chciał powstrzymywać Nat od realizowania jakiegokolwiek planu ucieczki, jaki mógł przyjść jej do głowy, więc bez ostrzeżenia zaaplikował jej dożylnie specyfik mający na celu odebrać jej na jakiś czas świadomość. Zapewne końska dawka jak dla Hulka.
Kobieta próbowała odepchnąć nadal sprawnymi stopami Kapitana, gdy ten próbował do niej podejść. Patrzyła na niego spomiędzy mokrych loków przylepionych jej do ubrudzonej tutejszą ziemią twarzy. Spod delikatnie oprószonych wodą rzęs. W jej oczach kryły się dwa zielone oceany nienawiści i szału. Usta zaciskała w wąską kreskę.
Steve bał się na nią patrzeć, choć co jakiś czas Clint łapał go na zerkaniu z troską na swoją przyjaciółkę.
Barton stwierdził, że to właściwy moment, gdy Nat walczy z Kapitanem.
Gdy się zbliżył, przerzuciła na Clinta spojrzenie, ale nie zdążyła się uchylić. Zaaplikował jej połowę dawki.
Sapnęła pod nosem i kontynuowała nienawistnie wpatrywać się w ich dwójkę.
Clint lekko się zataczając z powodu wciąż oszałamiającego bólu, wszedł do kokpitu i usiadł za sterami. Cały lot został wcześniej zaprogramowany, Barton mógł teraz albo wybrać kierunek z powrotem do domu, albo sam sterować.
Steve nadszedł tą samą drogą.
Ich spojrzenia spotkały się.
Clint ukrył twarz w dłoni, parsknął pod nosem cichym, histerycznym śmiechem. Przejechał lekko opuszkiem palca po opuchniętej powiece. Westchnął, nie mogąc uwierzyć, że nareszcie się to skończyło.
Zwłaszcza ostatnie dni były najtrudniejsze. Więc wreszcie koniec.
Nareszcie koniec!
- Dobra, do domu - powiedział Clint i wybrał funkcję autopilota.
Steve zmarszczył brwi.
- A co z tą bazą? Nie należałoby jej, może przeszukać? Nie zaniedbujmy naszych obowiązków.
Clint spojrzał na niego jak zły, zmęczony pitbull.
- Jeśli masz ochotę, to zapraszam. Ja mam szczerze dość. Do Ameryki! - wydał żałosny okrzyk i położył się beztrosko w poprzek fotela pilota.
Wznieśli się w powietrze i zaczęli lecieć.
Najpierw zapłonęło kilka diod.
- Zaraz! Co... - zdążył tylko wydusić Steve.
Clint odwrócił się, dzieląc uwagę między minę Kapitana oraz swoje obowiązki. Nie mógł zrozumieć, póki jego włosami nie targnął podmuch i nie spojrzał za siebie, gdzie pozostało jedynie otwarte wyjście z pokładu.
Pasy przy fotelu pasażera były najwyraźniej przecięte czymś zaostrzonym. Dowodził tego brak jakichkolwiek nierównych krawędzi przy przecięciu. Nikt nie zauważył nawet, kiedy się to stało; musiała być cicha i raptowna, i konkretna.
Uciekła.
Kurwa. Jego. Mać.