Nareszcie te wakacje!
Boże, nie macie pojęcia, jak za nimi tęskniłam. Zaczęłam je jak w prawdziwej starej szkole z przytupem ;) I mam nadzieję, że wy też! Wybaczcie, że znów dzień się spóźniłam, ale trzeba się cieszyć, że tylko jeden!
Macie jakieś plany? Bo ja... Będę się uczyć. No, matura, rozumiecie. I naturalnie zamierzam szukać weny, gdzie tylko się da.
A tak w ogóle to wiecie co? Rozejrzyjcie się jak pięknie tutaj. To dzięki kochanej Ress, która ma jeszcze wspanialszego bloga, naprawdę, chociaż nie chce wejść na pocztę i odebrać mojej wiadomości xD. Aha! No i jeszcze jakoś w tym tygodniu wybiło mi 1000 wejść, co też jest naszym wspólnym osiągnięciem.
Pozdrawiam i czekam na wasze komentarze.
***
- Nie zgadzam się.
Clint
wywrócił oczami i westchnął z udręką.
-
Nie pytam cię o zdanie – zadeklarował odważnie Clint, ale poczuł się na tyle
winny swojej decyzji, że spuścił wzrok. Oczywiście, że miał pojęcie, co mogła
dla Mścicieli oznaczać jego ucieczka. Starał się nie myśleć, że jest egoistą.
Starał się myśleć, że robi coś, co powinien zrobić, bo tak trzeba. - Steve, ile
lat służyłeś w wojsku? Nikt nigdy nie wspominał ci, że straszny z ciebie
służbista?
Steve był wzburzony, że rozmowa
powoli robiła się osobista, choć nie powinna, bo mówili o sytuacji, w której
wszyscy mogliby zostać zagrożeni. Chciał uniknąć wynurzeń.
- Clint, rozumiem cię. To twoja
przyjaciółka.
- Nie chcę współczucia – bronił się
Barton, powstrzymując u siebie wybuch irytacji. – Chcę ją znaleźć. Wrócić z nią
tutaj.
Kapitan zacisnął usta i jeszcze
raz lekko pokręcił głową. Czemu się nie zgadzał? Fakt, że Clint i tak go nie
posłucha, chyba Steve’ owi umknął.
- Mam gdzieś twoje upoważnienie,
Steve. Ty też olałeś rozkazy, kiedy szło o Bucky’ ego. Nie potrzebowałeś z
nikim niczego konsultować. Może i postąpiłeś pochopnie, ale wiedziałeś, że tak
trzeba. I nie zrobiłeś tego raz! Nie wiem, co cię z nim łączyło. Nieważne. Ja
jej obiecałem. Obiecałem sobie, że nigdy nie zostawię przyjaciółki na łasce
wroga. I wiesz...? Nie dbam o to, co powiesz, żeby mi to wybić z głowy.
Patrzył
na niego palącym, żarliwym wzrokiem, nie panując nad słowotokiem, który właśnie
z niego uleciał. Steve wypuścił szybko powietrze, jakby go uderzono. Patrzył na
Clinta wielkimi oczami, jakby ten próbował go złamać. To nie był cios. To nie
był atak. Clint nie powiedziałby tego w żadnym przypadku. Łapanie się brzytwy zawsze
było trochę nieprzyjemne i raz za razem potem Clint czuł się, jakby sobie zaprzeczył.
Ale czy Rogers miał prawo stanąć mu na drodze, kiedy chodziło o świętą obietnicę?
W końcu pomyślał, że Kapitan
umywa ręce, co oczywiście natychmiast zrozumiał. Bo oskarżył go o hipokryzję i
co, w jego mniemaniu trochę przerażające, Steve przyjął bez sprzeciwu.
Kiedyś to bezmyślne klepanie
językiem go zgubi.
Clint ożywił się i natychmiast postanowił się zmyć, zanim wróci reszta zespołu i będzie się musiał oswobodzić z upartych pytań. A najbardziej bał się chyba jak ognia, samego Starka. Nie zabrał ze
sobą żadnej broni oprócz własnego łuku i kołczanu oraz tego, co sam posiadał,
żeby zostawić drużynie wszystko, czego potrzebowali.
Trzeba
było od czegoś zacząć, więc Clint wrócił do miejsca, gdzie Natasha była
ostatnio. W te okolice wrócił taksówką. Już zapomniał, jak się podróżuje na
misji. Latanie wszędzie jetem było takie wygodne, że przeszłość spędzana w
taksówkach, samolotach w klasie ekonomicznej, zapchanych metrach i autobusach
straciła na wyrazistości. Ale podróż na ubrudzonym keczupem tylnym siedzeniu
szybko ten obraz odtworzyła.
Oczywiście trwała noc i ruch stanowczo
zmalał. Niełatwo było to stwierdzić, ale w końcu Clint doszedł, że jednak nikt
go nie śledził. Ludzie poruszali się mozolnie i bez pośpiechu, czyli tak jak zawsze
powinni. To jednak było spore zagrożenie, nie tylko na drodze. W ciemną
noc jak ta budziły się ciemne uliczki Nowego Jorku, neony ożywały, niektóre
mrugając nieśmiało, a inne lśniąc jak, nie przymierzając upadłe gwiazdy. Na
każdym tabloidzie była jakaś kobieta. Wszędzie się od nich roiło, ale Barton
starał się omiatać tłum wzrokiem.
Ciekawe, czy ktoś już powiadomił
policję o zaginięciu Nat, zastanawiał się. Nie mógł jednak odpowiedzieć sam
sobie na to pytanie, bo kierowca nie słuchał akurat radiowych wiadomości. Również ciekawiło go, co się stało z Elise. Zwyczajnie wyparowała. Może znaleźli już jej ciało? Clint szanował to, że praktycznie uratowała im tyłki, ale jakoś... Poczułby się pewniej, gdyby wiedział, że Elise została zabita przez tych drani. Głupie, choć nie całkiem zidiociałe myśli chodziły mu po głowie.
Dotarł na miejsce szybciej, niż
przypuszczał. Wręczył taksówkarzowi parę banknotów z własnej kieszeni – to
kolejna rzecz, której dawno nie używał, będąc bliskim znajomym miliardera. A
portfel chyba za nim nie tęsknił i drastycznie schudł.
Musiał taszczyć ze sobą całą swoją torbę sportową, której
zawartość musiała wystarczyć na czas, jaki spędzi poza wieżą. Nie mógł
angażować w to wszystkich, w końcu Clint sam podejmował za siebie decyzje. I
zdecydował, że Mściciele poradzą sobie bez niego w łatwym przechwyceniu Hammera.
Pozostali przecież radzili sobie wówczas podczas inwazji (choć Clint nie umniejszał swojej roli – no przecież ci sami niezwykli
herosi, ot tak wypuścili Lokiego z Helicarriera).
Wszedł na szczyt budynku
schodami przeciwpożarowymi i stanął w miejscu, gdzie wszystko leżało. Wyglądało
prawie normalnie. Nieprzemakalna folia zalegała rozwinięta przy krawędzi, mały
plecak opierał się obok. Clint rozejrzał się za lornetką i dostrzegł ją
rzuconą jakieś trzy metry dalej. Podniósł ją i zważył w dłoniach, nie wstając z
kucek.
Użyła jej, by się obronić,
pomyślał, zauważając drobinki szkła w miejscu, w którym stał jeszcze pół minuty
temu. Kto to mógł być? Zapewne mieli nad nią przewagę liczebną, niekoniecznie
dużą, ale wystarczającą, żeby ją przechwycić.
Tak. Ktoś złapał ją w pasie.
Musiała szybko reagować. Miała w ręce lornetkę. Może na chwilę wyeliminowała
jednego napastnika, a potem doskoczył następny. Mogła zawirować, jak to ona
potrafiła i złamać facetowi rękę. Następnemu założyła dźwignię w chwili, gdy
kolejny już ją miał.
Nic
nie wskazywało na szamotaninę, więc pewnie ją podnieśli. Może mieli przy sobie
jakieś gówno, które jej zaaplikowali. I to była końska dawka, bo po zwyczajnej,
tej, którą lekarz jej podawał, kiedy Clintowi udawało się namówić mistrzynię w
zabijaniu na wizytę, Natashę tylko czasem mdliło. A i tak zwykle Clint namawiał
ją, żeby wzięła znieczulenie.
To wspomnienie było miłe, ale
równie efemeryczne, co pogoda.
Dobra,
tylko co teraz? Może znajdzie jeszcze coś, co go upewni, kto do diabła miałby
chcieć porwać Czarną Wdowę. Przecież to brzmiało absurdalnie. Clint jakieś
siedem lat temu przyjął najgłupsze zadanie z możliwych, a wiedział, że istniała
szansa, iż nie wróci. Nie miałby nawet co liczyć na trumnę.
A przecież miał szczęście.
Zwykle je miewał. Los go po prostu
lubił. Nawet Natasha raz to przyznała. To była jedna z misji po jej
przystąpieniu do SHIELD. Agenci dowodzący gdzieś się zagubili, a potem już wszystko
się posypało. Clint nie pamiętał, jak to się stało, że nagle coś go ogłuszyło. Zanim
zauważył, że Natasha osuwa się na ziemię przy ścianie. Nie miał nawet chwili,
żeby pomyśleć, że go zdradziła, co mu samo w sobie nie pasowało.
Clint obudził się z głową tak ciężką, że
leżąc ze związanymi w wysoce niewygodnej pozycji rękoma, czuł się jak żelazna
kotwica, która zaryła o kamieniste dno morza. Dzięki chłoszczącemu go po skórze
deszczu zdołał szybciej się przebudzić, ale co za tym szło, odkrył również, że
gdzieś wcięło prawie całą górną część jego munduru, nie licząc kilku
pozostałych skrawków (ale nie nitek – to nie była dzianina; Clint nie wiedział,
z czego szyto ubrania SHIELD, ale pierwsza próba wyprania ich była jego
ostatnią). Poruszył głową na poziomej powierzchni, na której ją położył i
wyczuł pod policzkiem sporo kleistego piasku, który miał też w ustach. Oczu nie
otworzył, póki nie zdał sobie sprawy, co się właściwie działo.
Przede wszystkim musiał zignorować tępy ból
w jego głowie, który zdawał się zaciskać niczym imadło na miejscu w mózgu od
jasnego myślenia, którego teraz potrzebował. Stłumił paskudny jęk dochodzący z
gardła i wtedy dopiero mgliście zauważył, że ktoś niedaleko coś tam mamrotał.
Natasha? Bał się uchylić powiekę choć na
moment, ale w końcu przekonał się, iż może to mu uratować życie. Im.
Nieznany mu punkt pod czaszką zapulsował,
gdy Barton rozejrzał się szybko, ignorując wpadające mu do oczu, uszu i
gdziekolwiek jeszcze krople wody. Kajdanki na nadgarstkach przytwierdzone były
do zimnego metalowego uchwytu. Clint zobaczył ciemną powierzchnię, na której
leżał, jaka zlewała mu się w pierwszej chwili z całym, otwartym nad nim
nieboskłonem. Później – powoli – wyodrębniał kolejno przedmioty: raz dalsze,
raz bliższe, co dawało efekt kompletnego pomieszania rzeczywistości i bajzlu
nie z tej ziemi. Oprócz głowy bolały go jeszcze całe żebra (połamane) i lewa
część twarzy (znając jego szczęście, pewnie pierwszego całego hamburgera zje
dopiero po pewnym czasie).
Najbliżej niego stało mokre krzesło, a na
nim zapięta torba, w podobnej odległości, ale bardziej na prawo zamknięta w
uścisku żelaznych obręczy klęczała jakaś zgięta w pół postać. Na chwilę
Bartonowi zamgliło się spojrzenie, a potem poznał swoją partnerkę. Cicho
obserwował wszystko, co było oprócz niej w ich okolicy.
Zobaczył swój łuk i kołczan razem z bronią
Nat odrzuconą, jednak najprawdopodobniej w dobrym stanie. Clint obiecał sobie,
że postawi temu cwanemu skurwysynowi piwo za brawurowe strzelenie sobie w
stopę.
Wspomnienie
zamknęło się nagle w jego głowie jak zrzucona z regału książka. Dopiero zdał
sobie sprawę, że wciąż trzyma w dłoni rozwaloną lornetkę.
Szybko powrócił do własnych
realiów. Coś błysnęło do niego z niedaleka, (Bingo!) odbijając światła rzucane przez lampy uliczne i zielony
neon klubu nocnego. Na rozsypanej warstewce piasku naniesionego przez czyjeś
buty dostrzegł malutkie drobinki metalu w odbitym krzywo śladzie buta. To
musiał być olbrzym. Clint nosił standardową czterdziestkę czwórkę. Przez chwilę
skojarzył, że Natasha wspominała mu kiedyś, że faceci z dużymi stopami są
boskimi kochankami. Roześmiał się. Miał stopy większe od Barney’a. A potem coś
wskroś przeszyło jego ego: co miała na myśli, mówiąc „boscy kochankowie”?
To
była myśl, która zwykle poprawiała Bartonowi humor. Miał ich jeszcze parę,
kilka związanych z Natashą, choć nie znali się nie wiadomo jak długo, to
wspólnie skutecznie przyciągali kłopoty.
Teraz przyklęknął ponownie z
ponurą miną, bardzo ostrożnie sięgając po pojedynczy banknot, żeby zawinąć w
nim próbkę piasku z drobinkami o różnych kształtach. Wystarczyłoby go pewnie
niedużo, ale Clint nabrał go najwięcej, jak mógł i zamknął dolara w dłoni. Nad
głową przeleciał mu policyjny helikopter, który z wiadomych powodów kręcił się
po okolicy – w końcu zaledwie przecznicę dalej miało miejsce starcie z Hydrą.
Pośpiesznie zabrał wszystko, co
Natasha zostawiła na dachu, zanim którykolwiek z funkcjonariuszy skojarzył atak
grupy terrorystycznej z samotnym, czającym się poza zasięgiem wzroku
osobnikiem. W końcu nie bez powodu mówi się, że winny zawsze wraca na miejsce
zbrodni.
A stawka poszła w górę.